Pewnie według wszelkich blogowych kanonów, powinnam się w tym momencie elokwentnie przywitać, powiedzieć o co tu będzie kaman i rzecz ładnie acz konkretnie opisać.
Otóż, będzie inaczej. Zamiast słowa wstępu, będzie słów kilka o morsowaniu, męczeniu się, wyciskaniu potów i tytłaniu w błocie, czyli konkretnie o wietrzeniu łepetyny, zamienianiu mętliku na endorfiny.
Siedzę aktualnie na Kaszubach, z zaparzonym imbirem, ciemnością za oknami, ciszą dookoła, a najbliższy sąsiad jest jakiś kilometr drogi ciemną, nieoświetloną drogą stąd.
Jest mi dobrze, ciepło, bezpiecznie, bez chaosu, natłoku rzeczy i myśli, bez miasta za oknem.
I serdecznie polecam, takie ucieczki co jakiś czas sobie robić, no chyba, że mieszka się tak na co dzień, czego jeśli tak, serdecznie zazdraszczam, mimo, że ogólnie, to rzadko zazdraszczam jako tak w ogóle.
Ale, jeśli nie, to wyjedź żesz co jakiś czas.
Wsiądź za to kółko, pekaes, pekape, cokolwiek i wywieź się w naturę. Miasto jest w większości ludzkich przypadków do życia potrzebne, ale rzadko kiedy do dobrego życia optymalne. Oddechu trzeba. Pobyć samemu ze sobą trzeba. Z lasem, z niebem, i całą doskonałą resztą.
Obecnie większą część mojego umysłu zajmuje ceramika, uczenie się, realizacja zamówień, wymyślanie nowych rzeczy, kombinowanie jak i gdzie sprzedać, kiedy i gdzie warto pojechać. I uwielbiam to, ale jak od wszystkiego, trzeba czasem odejść na kroków kilka, głowę przekrzywić i popatrzeć na to wszystko oka kątem z boku. Albo nie patrzeć w tę stronę w ogóle. Przerwy trzeba. Wietrzenia wspomnianej łepetyny.
Dlatego też, oprócz brudzenia się w błocie zawodowo, brudzę się też w błocie hobbystycznie. Ubieram buty marki sportowe i idę w las na kilkanaście kilometrów. W góry i doliny, w błoto, gałęzie i piachy. W niewygodę i mróz. Najpierw się nie chce, potem się chce, a potem się już nie myśli, tylko biegnie. I ot w tym cały sęk i istota.
Do zimnej wody, jak jest okazja, chętnie się wrzucam.
Zapiera ci dech, każda komórka ciała obrzuca cię inwektywami wyrafinowanymi, że co to ty jej tutaj zapodajesz, a w rezultacie, czujesz się doskonale. Rześko, żwawo, problemy jak były, tak są, ale można do nich teraz inaczej podejść, z innej strony kijem tknąć.
Człowiekowi dobrze robi, jak się co jakiś czas powystawia na bodźce niewygodne, niekomfortowe, męczące i wymagające.
Odnawiająco.
I co najlepsze, łapiesz takie jedno, nie do przecenienia uczucie, że możesz, dajesz radę, i jesteś całkiem fajnym, silnym i radzącym sobie człowiekiem.
Także nie namawiam, ale totalnie polecam, serwujcie sobie czasem niewygody. Bo one w końcu stają się najwygodniejszym butem jaki się kiedykolwiek miało.
Rili.
![]() |
| pocztówka z Kaszebe |

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz